Pierwszy raz mi się zdarzyło, że tak mocno potrzebowałem wsparcia z powietrza, żeby ocenić, jak pokierować ludźmi na dole - powiedział PAP st. kpt. Grzegorz Falkowski dowódca kompanii gaśniczej Heweliusz, która brała udział w gaszeniu pożaru w Biebrzańskim Parku Narodowym.
Grzegorz Falkowski: Pożar wystąpił na obszarze szczególnym, w parku narodowym. Specyfika, którą mocno trzeba podkreślić, to trudny teren w dostaniu się do miejsc objętych pożarem. Stopień zalesienia, wysokości traw i wszystkiego, co przyroda stworzyła, był bardzo trudny do przedostania się strażaków i ratowników. Gdy wchodziliśmy do lasu, to byliśmy w gęstym zadrzewieniu, obok leżały poprzewracane i nadpalone drzewa.
PAP: Na czym polega w takim terenie praca strażaków, bo to pewnie ciężka fizyczna robota?
G.F.: To krok po kroku przedzieranie się w głąb gęstego lasu. Później metr po metrze gaszenie wszystkich zarzewi, żeby czegoś nie pozostawić, bo później trzeba tą samą drogą wrócić. Taktyka pokazała nam, że były może jakieś dróżki wydeptane przez okolicznych mieszkańców, ale nie było typowych dróg, jak w zwykłym lesie. To jest park. Tam gdzie prowadziliśmy działania takiej infrastruktury w obszarze leśnym nie było. Przedzieraliśmy się przez krzaki, drzewostan, wysokie trawy, a w tym wszystkim jeszcze towarzyszył płomień, wysoka temperatura i zadymienie.
PAP: Gaszenie Parku odbywało się z nieba i ziemi...
G.F.: Wspomagały nas zarówno śmigłowce, jak i samoloty typu Dromader, które dokonywały zrzutów wody. To była nieoceniona pomoc, ale również bardzo dużą pracę wykonały bezzałogowe drony, które były wyposażone w kamery termowizyjne i zwykłe. Jako dowódca w każdej chwili miałem ten komfort, że dron wzbijał się na moje polecenie, leciał nad obszar, gdzie pracowali pomorscy strażacy i można było na bieżąco analizować, i ukierunkowywać, gdzie jeszcze mamy zarzewia ognia. Gdzie muszę skierować duże siły, a gdzie mniejsze... Narzędzie w postaci dronów i statków powietrznych oraz kontakt z naziemnymi załogami było nieodzowną pomocą przy tej akcji. Pierwszy raz mi się zdarzyło, że tak mocno potrzebowałem wsparcia z powietrza, żeby ocenić, jak pokierować ludźmi na dole.
PAP: Jak duży był teren, na którym operowaliście?
G.F.: Dokonałem takiej analizy - pomorscy strażacy wykonali pracę na około 120 hektarach lasu. Oczywiście nie liczę drogi, którą musieliśmy pokonać do samego wejścia do lasu.
PAP: To wieki obszar...
G.F.: Z Pomorza wyjechały 22 zastępy. Wszystkie węże, które posiadaliśmy w tych samochodach, były rozwinięte i użyte. W każdym samochodzie jest po 8 do 10 węży różnych średnic. Mieliśmy też przyczepę, na której było 3 km węży. Mocno podkreślam, że w czasie akcji gaśniczej w parku wszystkie węże poszły w ruch. Przy pomocy popularnej aplikacji dla biegaczy zmierzyłem obszar, który ugasiliśmy. To 120 hektarów.