Do Polski dociera coraz więcej Ukraińców z Sum i Charkowa, gdzie toczą się walki. „Po przekroczeniu granicy nie mają co ze sobą zrobić, nie mają żadnego planu. Po prostu jak najszybciej uciekali z miejsca, gdzie toczą się walki” - powiedział PAP kierownik zmiany w punkcie recepcyjnym w Lubyczy Królewskiej Wojciech Kowalski.
Jak powiedział kierownik zmiany w punkcie recepcyjnym w Lubyczy Wojciech Kowalski, z którym PAP rozmawiała w poniedziałek, na początku rosyjskiej agresji uciekali głównie ludzie z zachodniej Ukrainy.
,,Teraz mamy coraz więcej osób z Charkowa, z Sum - ze wschodniej już części Ukrainy. Pojawia się sporo osób, które po przekroczeniu granicy nie mają co ze sobą zrobić, nie mają żadnego planu, nie mają bliskich w Polsce czy za granicą. Po prostu jak najszybciej uciekali z miejsca, gdzie toczą się walki
- zauważył Wojciech Kowalski.

,,Dzisiaj jest spory ruch. Bardzo dużo ludzi czeka na autobusy na zewnątrz. Od rana wysłaliśmy już siedem autokarów, głównie do Warszawy, Krakowa, Wrocławia, Poznania
- powiedział kierownik.
W poniedziałek w punkcie recepcyjnym w Lubyczy Królewskiej na autobus do Warszawy czekał Władymir z 83-letnią matką, Larisą z Charkowa.
,,Teraz z mamą jedziemy do Niemiec, do moich bliskich znajomych, u których może się zatrzymać. Jak opuszczaliśmy miasto, to wiele budynków było kompletnie zniszczonych. W okolicy mojego rodzinnego domu, w północno-zachodniej części Charkowa, rakieta trafiła np. w supermarket. Na Ukrainie została jeszcze moja siostra. Nie chciała wyjechać, bo ma nadzieję, że to się uspokoi
- powiedział Władymir.
,,Z Sum wywieźli nas wolontariusze. W autobusie było mnóstwo osób. Dojechaliśmy do Połtawy, a następnie pociągiem do Lwowa. Podczas podróży było niebezpiecznie. W nocy było widać błyskające na niebie pociski. Chwała Bogu, nic nikomu się nie stało. Ze Lwowa przyjechaliśmy z polskimi wolontariuszami, za co bardzo im dziękuję
- podkreśliła Irina.